Wywiad Roberta Mazurka z podróżnikiem Markiem Kamińskim - zdobywcy dwóch biegunów Ziemi - który w ramach "Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami" gościł w naszym mieście 6 lutego: odsłonił swoją tabliczkę na Skwerze Podróżników oraz spotkał się z mieszkańcami w sanktuarium Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.
W którym momencie życia Marek Kamiński podjął decyzję, że będzie podróżnikiem?
Nigdy takiej decyzji nie podjąłem. W swoim życiu nie staram się być kimś, gdyż ważne dla mnie jest to, co jest tu i teraz. Ważne dla mnie jest to, co jest do zrobienia, a nie to kim jestem. Bardziej interesują mnie czasowniki niż przymiotniki. Tak naprawdę jestem mieszanką podróżnika, filozofa i człowieka poszukującego. Niejednokrotnie zostawiałem wszystko w imię jakiegoś marzenia. To właśnie zadecydowało o mojej przyszłości.
Jesteś pierwszym i jedynym człowiekiem na świecie, który w ciągu jednego roku zdobył oba bieguny Ziemi. W jakich okolicznościach zrodził się ten pomysł?
Wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Dużo wtedy czytałem książek i marzyłem. Później, gdy już studiowałem, czułem, że to nie jest to, co chcę robić w życiu. Wróciłem wtedy do marzeń z dzieciństwa. Rzuciłem wszystko i poszedłem na Grenlandię. Później pojechałem na Spitsbergen, gdzie spotkałem Wojtka Moskala. To właśnie spotkanie zadecydowało, że poszedłem na bieguny.
Który biegun okazał się trudniejszy do zdobycia?
Tak naprawdę, najtrudniejszym biegunem do zdobycia jest poznanie samego siebie. Kiedyś wydawało mi się, że trudniejszym do zdobycia jest biegun północny. Odbierałem go jako prawdziwy żywioł, gdzie w każdej chwili można stracić życie. Później myślałem, że najtrudniejszy był biegun zdobywany razem z niepełnosprawnym Jaśkiem Melą. Tam byłem odpowiedzialny za drugiego człowieka. Ta świadomość była dla mnie cięższa niż ryzyko stracenia własnego życia. Ostatnio okazało się, że z tych wyprawowych biegunów najtrudniejsza była wyprawa do Santiago de Compostela. Podczas wędrówki szlakiem św. Jakuba byłem samotny między milionami ludzi. Czułem wtedy, że idę przez pustynię duchową. W każdym momencie mojego życia najtrudniejsze było to co jest tu i teraz, z czym właśnie się mierzyłem.
Wspomniałeś o wyprawach na bieguny z niepełnosprawnym chłopcem – Jaśkiem Melą. Jaki cel im przyświecał?
Ten cel nie był taki oczywisty. W tym, co robię, podążam przeważnie za intuicją. Na początku celem była pomoc Jaśkowi. Poznałem go dzięki mojemu przyjacielowi Wojtkowi Matysowi i od razu postanowiłem mu pomóc. Pomyślałem wtedy, że zorganizuję z nim wyprawę. Chciałem tym zainspirować innych ludzi, zrobić użytek ze swojej wiedzy.
Czy po zdobyciu biegunów nie czułeś, że osiągnąłeś już kres swoich marzeń?
Rzeczywiście miałem takie poczucie. Świat mnie nudził. Myślałem, że dalej to już tylko mogę zdobyć Księżyc. Jednak to była pułapka, bo życie jest dużo bogatsze, niż możemy to sobie wyobrazić. Przykładanie naszej ludzkiej miary do świata stworzonego przez Boga jest bardzo złudne.
„Trzeci biegun” to hasło nawiązujące do Twoich poprzednich wypraw. Gdzie on się znajduje?
W naszym sercu. Jeżeli w naszym sercu jest Pan Bóg, to on jest naszym trzecim biegunem.
Kiedy i dlaczego w Marku Kamińskim narodził się pomysł, żeby pokonać najstarszy w Europie szlak pielgrzymkowy, szlak św. Jakuba zwany Camino?
Tak jak w większości moich wypraw ten pomysł nie rodził się we mnie. Nie było tutaj jakiegoś konkretnego powodu, że powiedzmy przestałem wierzyć i chciałem się nawrócić. Po prostu ta droga mnie zawołała. Oczywiście, czytałem dużo o tym szlaku, ale on mnie przyzywał. To tak jak w przypadku Ziemi i jej dwóch biegunów magnetycznych, które przyciągają igłę kompasu. Nie widać ich sił, nie widać pola magnetycznego. Igła na kompasie ustawia się sama. Dusza człowieka ma też taką igłę, która ustawia się pod wpływem jakiś pól. Myślę, że Camino jest takim duchowym biegunem ziemi. W pewnym momencie ta moja igła ustawiła się na ten biegun. Pierwsza myśl o Camino pojawiła się u mnie jakieś 15 lat temu i tak powoli we mnie to dojrzewało.
Przeszedłeś 4 tys. km z Kaliningradu do Santiago de Compostela. Skąd pomysł połączenia tych dwóch miejsc?
Ucząc się języka hiszpańskiego do tej wyprawy wyczytałem, że Camino było osią wokół której zrodziła się Europa. A jak jest oś, to są bieguny. Jeden z nich był oczywisty, grób św. Jakuba w Santiago de Compostela, który nazwałem biegunem wiary. Jak zacząłem prowadzić tę oś przez Europę doszedłem do Kaliningradu. Wtedy przypomniałem sobie, że znajduje się tam grób Immanuela Kanta, który uważany jest za symbol rozumu. Dawniej było tak, że ludzie na Camino wyruszali z progu własnego domu. Z racji, że z wykształcenia jestem filozofem to moim domem, oprócz tego materialnego w Gdańsku, jest dom duchowy jakim jest właśnie filozofia. Stąd też wybór grobu Kanta na początek tej wyprawy, który miał dla mnie podwójne znaczenie. Tak jak bym ruszał z progu domu, z bieguna rozumu.
W którym momencie z podróżnika przemieniłeś się w pielgrzyma?
Nigdy nie czułem się ani podróżnikiem, ani pielgrzymem. Podróżnik poznaje świat ten zewnętrzny, natomiast pielgrzym bardziej zwraca się do wewnątrz. Droga jest tylko pretekstem, by dotrzeć do Boga. Droga do Santiago de Compostela zmieniła w moim życiu proporcje, rozszerzyła mi horyzont. Obok tego świata zewnętrznego, świata przygód istnieje dużo ważniejszy świat.
Jak wyglądały Twoje przygotowania do tego przedsięwzięcia?
Biegałem, pływałem a raz w tygodniu nawet chodziłem 70 km wokół jeziora Łebsko. Wykonywałem też ćwiczenia duchowe. Zrobiłem fundament według Ignacego Loyoli, dużo medytowałem. Całe moje przygotowania do Camino to była jednak głównie praca gdzieś w głowie, a tylko trochę ciała.
Co zakładałeś sobie, planując wyprawę do Santiago de Compostela?
Myślałem sobie, że podczas wędrówki będę sobie medytował i kontemplował Pismo Święte. Po Camino chciałem wrócić oczyszczony, przemieniony i bardziej uduchowiony. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna niż te moje wyobrażenia. Była to taka ciemna noc duszy i przede wszystkim niewyobrażalny wysiłek psychiczny i fizyczny.
Okazało się, że czym innym jest radzenie sobie z rzeczywistością, a czym innym - wędrowanie na pustyni stworzonej przez ludzi. Najtrudniejsze okazało się doświadczenie prawdziwej samotności. Nie takiej pięknej, literackiej – na oceanie, pustyni, kiedy tak naprawdę człowiek nie jest samotny, bo jest związany z naturą. Czerpie z niej siłę. A tutaj byłem odcięty od natury i jednocześnie - od tych ludzi.
A czy były takie momenty, w których chciałeś zrezygnować?
Codziennie chciałem zrezygnować, zastanawiałem się, czy jest sens by iść dalej. To nie były jakieś tam wielkie załamania, ale cały czas człowiek myślał, czy jest sens iść na piechotę 4 tys. km. Przecież można tam dojechać samochodem, dolecieć samolotem. Może powinna być to sztafeta, którą powinienem tylko zacząć.
Jakiego Marka spotkałeś w Santiago de Compostela?
Spotkałem Marka, który poznał trzy słowa: akceptacja, wdzięczność i uważność. Staram się o nich codziennie pamiętać. Akceptacja tego, co przynosi nam życie, bez obrażania się na nie, bez rozpamiętywania dlaczego to mnie akurat spotkało. Wszystko ma jakiś sens. Wdzięczność za to, że żyję. Tyle razy przecież mogłem zginąć i mogliśmy tutaj nie rozmawiać. Uważność, czyli bycie tu i teraz. Tego przedtem w sobie nie miałem, a uważam, że te trzy rzeczy są w stanie wyzwolić w człowieku bardzo wiele energii.
„Inspirujemy ludzi, aby niemożliwe stało się możliwe. Uwierz w siebie i działaj” – to motto Fundacji Marka Kamińskiego. Skąd wziął się pomysł na jej założenie?
Pomysł powstał podczas mojej wyprawy na biegun południowy. Poświęcona była ona dzieciom chorym na raka jednego z gdańskich szpitali. Miałem wtedy ze sobą listy tych dzieci, których potem większość umarła. Jak doszedłem do celu, to rozpłakałem się głównie ze względu na te listy, a nie z radości, że tam doszedłem. To było ważne, że te dzieci odbyły pierwszą i w większości ostatnią podróż w życiu. Wtedy poczułem sens w tym, żeby robić to dalej. Czułem, że świat to jest więcej niż ja.
A jakie cele przyświecają fundacji?
Na początku celem była pomoc materialna. Jednak po wyprawach z Jaśkiem Melą pomyślałem, że najważniejszą rzeczą, jaką możemy podarować drugiej osobie jest czas. Jaśka zmieniła nasza wspólna wyprawa - metoda, której podczas niej użyłem. Zastanawiałem się, jak to się stało, że udało mi się chłopca mającego 13-14 lat zaprowadzić na bieguny. W ten sposób opracowałem metodę „biegun”, która wynikała z mojego dotychczasowego życia. Celem jest właśnie dzielenie się tą metodą, inspirowaniem ludzi żeby przez wiedzę o sobie zmieniali swoje życie, przez wiarę w swoje możliwości. To właśnie przyświeca fundacji.
Jakie plany masz na najbliższą przyszłość?
W najbliższym czasie wydaję książkę pt. „Idź własną drogą”. Wybieram się też w podróż medytacyjno-refleksyjną, którą nazwałem „Dekalog. 10 dni w Izraelu”. Ten powrót do Ziemi Świętej jest dla mnie bardzo ważny. To jest taki dalszy ciąg Camino. Trzecim dużym projektem, który właśnie przygotowuję, to jest wyprawa do Japonii pod tytułem „Droga mniej uczęszczana”. Wyruszę z Kaliningradu i przejadę przez Syberię. Na miejscu w Japonii chcę przejść stary szlak pielgrzymkowy, zetknąć się z inną duchowością zachowując przy tym własną tożsamość.
Życzę Ci powodzenia w realizacji tych przedsięwzięć i dziękuję za rozmowę.
Wszystkiego dobrego.