Z aktorskim małżeństwem Katarzyną i Cezarym Żakami po ich występie w Radzyńskim Ośrodku Kultury rozmawiają Anna Wasak i Robert Mazurek.
Robert Mazurek: Właśnie zakończył się Państwa występ na radzyńskiej scenie. Publiczność była zachwycona, o czym świadczyły nie tylko gromkie brawa na zakończenie i domaganie się bisów, ale i żywe reakcje w trakcie całego spektaklu. A jak Państwo oceniają radzyńską publiczność?
Cezary Żak: Przyznam się, że jechałem do Radzynia z duszą na ramieniu, bo nie wiedziałem, jak publiczność odbierze nasz program, ale po zejściu ze sceny byłem zachwycony gigantycznymi reakcjami. Przyznam, że lubię grać na kameralnych scenach – choć zdarza mi się występować i dla 2 tysięcy widzów. W mniejszych salach aktor może sobie pozwolić na to, by grać, bo publiczność to widzi, nie tylko słyszy tekst…
Rzadko występuję na estradzie – około 10 razy w roku, na co dzień pracuję w teatrze, mam 250 spektakli teatralnych w roku. Mało czasu zostaje na inne formy.
RM: Tym bardziej nam miło, że Państwo znaleźli dla nas czas...
Katarzyna Żak: Mnie pozytywnie zaskoczyły reakcje słuchaczy na wykonane przeze mnie piosenki. Po spektaklu podeszły do mnie panie, które dzieliły się swymi wrażeniami. Okazało się, że wychwyciły niuanse w tekstach Hemara, zachwyciły się piosenkami Piotra Bukartyka. Dla takiego jednego komentarza warto współpracować z wybitnymi twórcami, wydeptać do nich ścieżki, poświęcić czas, sięgać po taki materiał.
Anna Wasak: Jako miasto mamy wobec ekipy „Rancza” dług wdzięczności za promowanie Radzynia w serialu. Szczególnie miłe były słowa, którymi rozpoczęła Pani swój występ na radzyńskiej scenie: „Jechałam tym PKS-em do Radzynia, jechałam i wreszcie dojechałam!” Oczywiście, reakcją widowni były gromkie brawa. Czym dla Pani jako aktorki i jako postaci filmowej było nasze miasto?
KŻ: Jestem po raz pierwszy w Radzyniu. Dla mnie jako aktorki miasto było abstrakcyjnym punktem na mapie, ale dla postaci filmowej Radzyń to było coś! Miejsce, które nobilitowało! Tam załatwiało się ważniejsze sprawy, a dla rodziny Solejuków Radzyń był też trampoliną do wielkiego świata.
Jeśli już o Radzyniu mowa, to spotkała mnie zabawna anegdota. Na plan filmowy przyjechał kiedyś pan z Radzynia, powiedział, że pracuje w szpitalu, chyba jako pielęgniarz. Zastanawiał się, jak to możliwe, że Solejukowa ma 7 dzieci i żadnemu przez tyle lat nic się nie stało, żeby trafić do radzyńskiego szpitala. Zaczęłam tłumaczyć, że to nie ja piszę scenariusz, a on zapewniał, że w szpitalu Solejukową na pewno by dobrze przyjęto, ugoszczono i jako matka byłaby zadowolona.
AW: Pochodzą Państwo z zachodniej i środowej Polski. Czy grając role mieszkańców wschodniej części naszego kraju zastanawialiście się nad tym, jakie są różnice mentalności, charakterów itd.?
CŻ: W filmie nie trzymaliśmy się realiów wschodnich, scenarzysta i reżyser wręcz zniechęcali nas przed graniem ze wschodnim akcentem – w zasadzie pozostał jeden element językowy: czasownik na końcu zdania. I nawet nie w tym rzecz, że aktorzy musieliby mieć rok-dwa lata czasu, by się do tego przygotować. W filmie chodziło o to, by pokazać jak w lustrze całe polskie społeczeństwo. I to się nam udało.
RM: Pana filmografia i lista ról teatralnych jest bardzo długa. Większość nie dawała Panu chyba możliwości tak szerokiego zaprezentowania możliwości aktorskich, jak to się stało w „Ranczu”, gdzie nastąpiła kumulacja – dwie główne role, dwóch charakterologicznie wręcz skrajnie różnych postaci. Czy Pan specjalnie się do tego przygotowywał?
CŻ: Przygotowywałem się – jak do każdej roli. Gdy się dowiedziałem, że mam grać dwóch bohaterów, stanąłem przed wielkim wyzwaniem, żeby wymyślić sobie te dwie różne postacie, co łączyło się z podwójną pracą i obserwacją ludzi. W przypadku wójta miałem ułatwione zadanie, bo wzorowałem się na stryju, którego pamiętam z dzieciństwa. Był on sołtysem na wsi pod Wrocławiem i choć nie był na bakier z prawem jak filmowy wójt, to trzymał wieś mocno w garści. Natomiast księdza musiałem sobie wymyślić na podstawie obserwacji. Podglądałem sposób chodzenia, trzymania rąk, gestykulacji, wsłuchiwałem się w szczególną melodyjność mowy. Moje aktorstwo jest efektem obserwacji różnych ludzi, z tego buduje się postać na podstawie scenariusza, okoliczności, które ją spotykają – wtedy jest to prawdziwe.
RM: Te dwie postacie: księdza i wójta musiały się różnić nie tylko charakterologicznie, ale i zewnętrznie…
CŻ: To już rola charakteryzatorki, która przyjmowała również moje sugestie: wójt jest ogorzały, czerwony, spocony, ksiądz blady, wymuskany – i to jest widoczne.
AW: Skoro mowa o charakteryzacji: Pani tylko kilka razy – oprócz ostatnich kilku odcinków – pokazała się we własnej skórze – jako piękna, zadbana kobieta. Jak wyglądało przygotowanie Pani do roli Solejukowej? Chodzi nie tylko o wygląd, ale sposób zachowania, charakterystyczny akcent.
KŻ: Jeśli chodzi o charakteryzację, to powiem tylko, że po emisji pierwszego odcinka własna matka mnie nie rozpoznała w postaci Solejukowej. Punktem wyjścia było, że Solejukowa jest biedna, ma dużą gromadkę – 7 dzieci, a jej mąż to pijak i nieudacznik. Wygląda więc, jak wygląda. Natomiast gdy chodzi o śpiewność mowy, wprawdzie – jak powiedział Cezary – odeszliśmy od jakiegokolwiek charakterystycznego akcentu, ale ja wymyśliłam – za zgodą reżysera – że Solejukowa mówi inaczej, bo pochodzi bardziej ze ściany wschodniej, a do Wilkowyj się wżeniła. Wymyśliłam sobie własną gwarę, dzięki temu, że kiedyś bardzo dobrze mówiłam po rosyjsku – to mi pomogło w śpiewnym mówieniu, ze zmiękczeniami. Gdy scenarzyści zobaczyli, że w moich ustach to ciekawie brzmi, specjalnie pisali dla mnie konstrukcje zadaniowe, żeby tę śpiewność podkreślić. Po pierwszej serii zaczęli wymyślać mi nowe życie – pierogi i pomysł na biznes.
AW: Widzowie pokochali matkę–Polkę, spracowaną, ale ambitną, może zaniedbaną, ale jakże inteligentną, zaradną! Czy spotykała się Pani z opiniami kobiet na temat granej przez Panią postaci?
KŻ: Kobiety często do mnie piszą, szczególnie Polki żyjące za granicą. Sugerują, żeby pokazać w polskim serialu taką postać, która ukaże, że – niezależnie od tego, gdzie się mieszka, ile ma się lat, jakie się ma wykształcenie, pozycję społeczną czy urodę – nigdy nie jest za późno, by realizować swoje marzenia. I że każdy z nas ma talent – jeden do rządzenia, inny do języków, do nauczania, jeszcze inny do pierogów. Mnie jako Solejukowej przypisanych było kilkanaście talentów. Nie wiem, czy są takie kobiety w realu, które tyle potrafią! Poza tym Kazia ma swoje zdanie, nie boi się męża, choć była bita, zawsze miała nadzieję w sercu. Łapała każdą szansę – tak bardzo chciała zmienić swoje życie. To było w niej najpiękniejsze.
AW: W serialu tworzy Pan – jako Wójt i Senator – niezapomniany i nierozłączny duet z Arturem Barcisiem – jak Don Kichot i Sanczo Pansa, Flip i Flap czy Karol Krawczyk i Tadeusz Norek z „Miodowych lat”, gdzie grają panowie główne role. Zderzenie tych dwóch postaci to dopiero zabawa! Czy mógłby Pan powiedzieć, jak układa się współpraca Pana z Panem Barcisiem?
CŻ: Gdy się spotka gruby z chudym albo duży z małym to już na starcie jest śmiesznie. Z Arturem mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na siebie w „Miodowych latach”. Producenci i reżyser „spiknęli” nas ze sobą, to się spodobało. Lubimy ze sobą grać, ekipy filmowe nas kochają, bo bardzo szybko pracujemy – jesteśmy zgrani, wiemy, jak szybko dojść do pożądanego efektu. Chociaż na co dzień się nie widujemy, gramy w różnych teatrach.
RM: Rola Wójta i Senatora w tym serialu jest wybitnie komediowa. Jest Pan zresztą uważany za aktora komediowego. Czy to Pana wybór zgodny z filozofią życiową, temperamentem, czy „tak chciał los”?
CŻ: Tak chciał los – wyglądam jak wyglądam, widocznie widziano we mnie coś śmiesznego, że obsadzano mnie gównie w rolach komediowych. Chciałoby się na starość grać w dramatach, bo to jest łatwiejsze.
RM: A jak się tworzy role komediowe?
CŻ (śmiech): O, ba! Trzeba mieć predyspozycje do grania w komedii, ale podstawą jest dobry materiał literacki.
RM: Na scenariusz „Rancza” aktorzy chyba nie narzekali…
CŻ: Aktorzy są szczęśliwi, gdy otrzymują tak dobry materiał. Gdy dostałem scenariusz, nie mogłem się wprost od niego oderwać. Potem poszło jak lawina! Uważam, że kolejne serie były coraz lepsze, moja postać się rozwijała. W ogóle mój wątek polityczny był niezwykle ciekawy. Andrzej Grembowicz [pseudonim Robert Brutter – red.] – współtwórca, potem twórca scenariusza, autor wątków politycznych pracował kilkanaście lat w kancelarii Sejmu i wiedział, jakie mechanizmy rządzą polską klasą rządzącą. Drugi scenarzysta pierwszych serii Jerzy Niemczuk bardziej się skupił na księdzu i innych postaciach. Chyba wspólnie wymyślili ławeczkę, której bywalcy tworzą coś na wzór chóru w greckich dramatach, komentującego akcję; w „Ranczu” komentują to, co się dzieje w Wikowyjach, czyli w Polsce.
RM: A w „Pitbullu” przyjąłby Pan rolę?
CŻ: Gdyby była dobrze napisana… - to jest kwestia scenariusza.
AW: Czy we własnym zaciszu domowym robi Pani pierogi?
KŻ: Nie, bo to pracochłonne danie. Niestety, nie mam na to czasu. Ale chętnie jadam, ponieważ moja teściowa jest mistrzynią w ich wykonaniu.
AW: W pobliskiej Kąkolewnicy jest zagłębie pierogowe. Czy przyjęłaby Pani na święto pierogów, jakie odbywa się tam co roku?
KŻ: Tak, bardzo chętnie.
Dziękujemy za rozmowę.